On chodzi do niej na ścinanie włosów, ona prawie mu obcina ucho. On jej wyznaje, że chce być fotografem, ale to trudne – ona go opieprza, więc on decyduje się zostać kimś. A potem ona zapada na chujową chorobę. Nie, nie covid, ale też będzie źle.
Obawiałem się, że to tylko Love Story po japońsku, ale twórcy jednak eksperymentują z tą formułą. Na samym początku ich efekt jest trochę irytujący, ale to tylko złe, pierwsze wrażenie. Potem naprawdę jest lepiej, idąc w zaskakujące rejony oraz ogólną lekcję życia tak, aby uczcić osobę, którą kochamy.
Ten tytuł ma naprawdę wszystko – umie rozczulić po japońsku, gdy idą na randkę i on pyta jej, czy by nie popatrzyła razem z nimi na kwiaty. Jest tu japońska uprzejmość, urocza uroda aktorów obu płci, ich niezdarność pełna niewinności. To tego typu produkcja. Z drugiej strony mamy momenty brutalnej szczerości, gdy oba jest wkurzona, bo facet nie chce realizować swoich marzeń. A gdy wyznają sobie miłość – to tak, by wszyscy wokół słyszeli. Każde słowo oddzielnie trzeba wykrzyczeć. Piękne… Oraz specyficzne.
A gdy już uderzy, by wywołać płacz, wtedy nie na żadnej litości. Zróbcie z tym, co chcecie.
Więc co? Trzeba zacząć robić listę wyciskaczy łez roku. Ja zaczynam: Miłość jest jak opadające płatki kwiatów. Swoją drogą, piękny tytuł.